20 sierpnia 2014

Trochę o podróżach.

Dzisiejszy wpis będzie wyjątkowy. Nie będę nic gotować, nie będzie dziś przepisu na ciasto. Będzie za to kilka wspomnień i dużo zdjęć. Opowiem wam jak wyglądał mój ostatni rok, odkąd mój blog ujrzał światło dzienne. Długo zastanawiałam się jak uczcić to wydarzenie. Może powinnam upiec wielki tort albo ugotować coś absolutnie wyjątkowego. Postanowiłam jednak przekopać setki zdjęć i kilkoma się podzielić. 
Blogowanie zaczęłam z przytupem i wielkim entuzjazmem. Nastawiłam zakwas i co drugi dzień piekłam chleb. Fotografowałam jak oszalała, zapominając często zapisać dokładnie przepisy. W ten oto sposób z wielu chlebów pozostały tylko pyszne wspomnienia i zdjęcia, gdyż receptury zaginęły gdzieś w odmętach mojej głowy.



Fotografie zostały, przepisy zniknęły.


I kiedy pieczenie szło mi coraz lepiej musiałam przerwać, by wyruszyć w daleką i bardzo długą podróż. Najdłuższą do tej pory. Pierwszym przystankiem były Chiny.




Chiny:

Osiadłam na kilka ładnych miesięcy w małym, jak na chińskie warunki, mieście o wdzięcznej nazwie Yangjiang w prowincji Guangdong. Obcokrajowców w mieście można by policzyć na palcach dwóch rąk, także wbudzają oni niemałą sensację na każdym kroku. Z każdej strony otaczały nas bardziej lub mniej ukradkowe spojrzenia, babcie pokazywały nas wnuczkom palcami, a co odwarzniejsi nastolatkowie, którzy liznęli trochę angielskiego w szkole, co chwila prosili o wspólne zdjęcie.
W osiedlowym supermarkecie śledzony był każdy mój krok, zza każdej półki wyglądały głowy zaciekawionych sprzedawczyń. Każdy bardzo chciał pomóc i z uporem maniaka tłumaczył mi coś w swoim języku, chichocząc co drugie słowo. Co starsi mieszkańcy nie mówili nawet po mandaryńsku, ale w dialekcie kantońskim (który dodatkowo dzieli się na dialekty poszczególnych miast), gdy zatem po jakimś czasie nauczyłam się kilku zwrotów grzecznościowych po chińsku, nie zawsze byłam rozumiana. W codziennych potyczkach najbardziej sprwadził się uśmiech i język migowy, no i translator w telefonie. 
Podczas wielomiesięcznego pobytu najmniej czasu mieliśmy na podróżowanie. Chiny to ogromny kraj, weekendy były zbyt krótkie na dalsze wyjazdy, moja wiza nie przewidywała możliwości wyjazdu do Hongkongu lub Macau. Pozostały nam popołudniowe lub weekendowe wypady poza miasto i wizyty w oddalonym o trzy godziny drogi autobusem Kantonie (Guangzhou), stolicy prowincji. Może to i niewiele, ale dzięki temu jeszcze bliżej mogłam przyjrzeć się codziennemu życiu ludzi, poznać ich zwyczaje, a przede wszystkich poczuć klimat. 


Gdzieś w Kantonie. / Somewhere in Canton.


Kanton zapamiętam jako ogromne, głośne i zakurzone miasto, miasto 1000 i 1 butików i centrów handlowych. W ścisłym centrum ze względu na natłok ludzi i wszelakich pojazdów trudno było się poruszać. Jak okiem sięgnąć po horyzont ciągneły się wielopiętrowe biurowce i hotele, a z powodu braku miejsca ulice były dwu a często i trzypoziomowe. W każdym niemal miejscu, na każdej wolnej przestrzeni ktoś coś sprzedawał - w dzień świeżo obrane kawałki arbuza, prażony słonecznik, rambutany prosto z drzewa czy mangostany, chińskie należniki, omlety czy pierożki. Wieczorami ulice zmieniały charakter i stawały się mekką dla miłośników ubrań i gadżetów prosto ze światowych wybiegów. Ich oryginalność była, jak się można domyślić, bardzo wątpliwa. 
Aby odkyć prawdziwe uroki miasta wystarczyło jednak odjechać kilka przystanków metrem poza obręb centrum, najlepiej w kierunku przepływającej przez Kanton Rzeki Perłowej i zagłębić się w małe uliczki, pełne lokalnych kramów, odwiedzić kolorowe światynie, poobserwować życie ludzi. 


Świątynia Rodziny Chen, Guangzhou (Kanton). / Ancestral Temple of the Chen Family, Guangzhou (Canton).


Największą i najciekawszą atrakcją Kantonu był dla mnie jednak targ Qing Ping. To  miejsce, w którym można kupić dosłownie wszystko i podejrzewam, że nie ma osoby, może oprócz Chińczyków, na której nie zrobiłby on wrażenia. Warzywa, owoce, zwierzęta żywe i martwe, suszone, sproszkowane i w całości. Gdyby znać chiński możnaby tu znaleźć remedium na każdą chorobę. Skąd niby Europejczyk ma wiedzieć w jakim celu stosuje się suszone koniki morskie, do tego trzeba urodzić się Chińczykiem. Na jednym straganie sprzedawczyni z anielską cierpliwością przekładała pałeczkami żywe skorpiony z jednej miski do drugiej, podczas gdy obok ktoś ćwiartował tasakiem żółwia na zupę. Tyle wokół się działo, a miałam tylko jedną parę oczu, żeby to wszystko obejrzeć. 


Różności ze sklepu. / Various things from the shop.


Park Beishan, Yangjiang. / Beishan park, Yangjiang.


W porównaniu z Guangzhou Yangjiang to istna oaza spokoju. Miasto pełne było zielonych skwerów, jezior i parków, a każdą wolną przestrzeń przedsiębiorczy mieszkańcy wykorzystywali do uprawy warzyw. Wieczorami większe place zamieniały się w otwarte salony fitness, boiska i szkoły tańca. Na ulice wychodziły dziesiątki kobiet, rzadziej mężczyzn, w sportowych ubraniach, by ćwiczyć razem w rytm muzyki. Kilka metrów dalej para emerytów z determinacją ćwiczyła tango pod okiem nauczyciela. Nie raz miałam ochotę dołączyć do jakiejś kolorowej grupy, podejrzewam jednak, że pojawienie sie obcokrajowca popsułoby szyki instruktorom. W samym centrum miasta znajdował się szczególny park, jakby specjalnie przeznaczony dla seniorów, na oko około stuletnich. Podczas gdy część z nich oddawała się grze w karty, często na pieniądze, inni śpiewali mantry i pieśni patriotyczne. Niezwykłe uczucie móc tego posłuchać. To jakby przenieść się w czasie do innego wymiaru.


Niech Mao cię prowadzi. / Mao leads you.


Hotpot.


Chińskie ulice. / Chinese streets.


Mała świątynia przycupnęła u boku wielkiego blokowiska. / A small temple close to huge blocks of flats.


Podczas spacerów po Yangjiang jednogo mogłam byc pewna - miasto szybko sie rozbudowywało. Wszędzie powstawały ogromne osiedla bloków, z mojego balkonu codziennie obserwowałam postępy w budowie trzech nowych wierzowców. Nowe budynki otaczały i tłamsiły stare. W nowych blokach w każdym mieszkaniu są conajmniej trzy łazienki, tymczasem w starych chatkach mały garaż był często warsztatem motocyklowym, kuchnią i salonem, a w nocy sypialnią dla czteroosobowej rodziny. Rozwarstwienie społeczne było widać na każdym kroku.


Zróżnicowanie. / Diversity.


Betonowo i zielono, zielono i betonowo. / Concrete and green, green and concrete.


Typowy zaułek handlowy w centrum miasta. / Typical shopping corner in the middle of the city.


Bananowce, papużki i ogromne ważki. / Banana trees, parrots and huge dragonflies.


Trudno jest opisać wszystkie wrażenia i spostrzeżenia z półrocznego pobytu w Chinach w jednym poście. Jedno jest pewne, jest to niezwykle złożony kraj i kompletnie odbiegający od wszelkich stereotypów i od wyobrażeń jakie o nim miałam. Tu nic nie jest jednoznaczne. 


Sok z nasionami bazylii, herbata jabłkowa z marakują, shake arbuzowy z mlekiem
czy herbata ryżowa? Wszystko warte spróbowania! / Juice with basil seeds, apple tea with passionfruit,
watermelon shake with milk or rice tea? Worth to try them all!


Smażony węgorz, żaba z warzywami, kurczak po syczuańsku i grillowane ostrygi.
Każdy znajdzie coś dla siebie.  / Fried eel, frog with vegetables, szechuan chicken or grilled oysters. 





Malezja:


Gdy do jednego garnka włoży się muzułmanów, buddystów, chrześcijan i hinduistów, do wszystkiego dołoży się curry i chińską kuchnię, doda kilka małp i kotów a całość umieści się w rajskich okolicznościach przyrody i w tropikalnej temperaturze to wyjdzie z tego właśnie Malezja. Kraj marzenie i niezwykła mieszanka kulturowa, mój kolejny przystanek.


Wejście do jaskiń Batu, Kuala Lumpur. / Entrance to Batu caves, Kuala Lumpur.


Choć spędziłam w Malezji zaledwie kilka dni, to jestem pewna, że kiedyś na pewno tam wrócę. Zostało jeszcze tyle do zwiedzenia. To kraj dla miłośników przyrody i ludzi spragnionych pięknych widoków. Rajskie plaże, gęste lasy i pełna aromatów kuchnia. I wszystko to w jednym niezwykłym kraju.


Niebo nad Langkawi. / The sky above Langkawi island.


Zachód słońca, wyspa Langkawi. / Sunset, Langkawi island.


Ocean, plaże i natura. To co w Malezji najlepsze. / Ocean, beaches and nature. The best from Malaysia.


Cienie na plaży. / Shadows on the beach.


Wjazd kolejką linową i widoki na wyspę robiły niesamowite wrażenie. Langkawi. /
Ride with the cable car and landscapes from the top of a mountain were incredible. Langkawi Island.


Makaki zawsze gotowe do akcji. / Macaques always ready to steal some food.


Malezja kocha koty. Na każdej ulicy, w każdej knajpie i restauracji pod nogami przemykał jakis dachowiec. Zwierzaki nikomu nie przeszkadzały, mało tego były pupilkami zakładów, chętnie karmionymi zarówno przez gości jak i właścicieli. Co ciekawe praktycznie każdy zwierzak miał złamany, odcięty lub krzywy ogon. Pytanie dlaczego nurtuje nas do tej pory. 


Zupa kari mee, krewetki w imbirze, ryba z warzywami w sosie słodko kwaśnym i gromada kotów gotowa
nam to wszystko zjeść. / Kari mee soup, prawns with ginger, fish with sweet and sour sauce
and few cats waiting for food.

Najlepszą częścią każdej podróży jest jedzenie, a kuchnia malezyjska należy teraz do moich ulubionych. Trudno jest ją właściwie określić, gdyż jest to mieszanka kuchni chińskiej, indyjskiej i kilku innych na dokładkę. Pikantna, aromatyczna i pełna przypraw. Dużo w niej owoców morza i ryb. Na każdym kroku, na ulicach, w restauracjach i barach kuszą człowieka kolory i zapachy, obok których nie sposób przejść obojętnie. Najlepsze zaś jedzenie można było spróbowac nie w restauracjach, ale przydomowych jadłodajniach, otwieranych tylko w porach lunchu, oraz na nocnych targach. Nie ma nic lepszego niż laksa "na wynos" z woreczka czy świeżo upieczony szaszłyk. 


Na ulicy można zjeść ryby o jakich nie śniło się w naśmielszych snach. Kuala Lumpur. /
Variety of fried fish from the street market. Kuala Lumpur.


Chińska kuchnia na ulicach Kuala Lumpur. / Chinese food on the streets of Kuala Lumpur.


Na straganie w dzień targowy... Market nocny na wyspe Langkawi. / Night market, Langkawi island.

Wieże nad dżunglą i wieże w miejskiej dżungli. / Towers in the jungle.

1 komentarz:

  1. Ale egzotyka! Marze o tym aby kiedys odwiedzic takie miejsca.A czy probujac tamtejszych potraw nie balas sie rewolucji zoladkowych? Zastanawiam sie czy mozna bezbolesnie od razu sie zaklimatyzowac w zupelnie innym kraju?

    OdpowiedzUsuń